sobota, 11 lipca 2015

Młodszy idzie do przedszkola

Wybór przedszkola dla Młodszego nie przysporzył nam większych problemów. I całe szczęście - przy wszystkich kłopotach jakie mamy ze szkołą dla Starszego zwyczajnie nie wystarczyłoby nam sił i środków na zajęcie się przedszkolami. No ale przedszkole mamy wypróbowane i jest świetne, Młodszy idzie po prostu tam gdzie Starszy. Nawet przez chwilę mają chodzić razem - teraz właśnie, przez dwa tygodnie lipca.

Byłam na zebraniu rodziców nowych przedszkolaków. Pierwszy raz, bo ze Starszym sie na takie zebranie nie załapałam, on do przedszkola trafił w październiku, kiedy wszystkie akcje przygotowawczo-adaptacyjne były już pieśnią przeszłości. Co mnie zdziwiło, to to jak łagodnie na zebraniu dyrekcja podchodziła do kwestii adaptacji. Pierwszy dzień - godzina, a zresztą wystarczy i dwadzieścia minut; rodzice mogą siedziec w przedszkolu, w sali nie ale na korytarzu, nawet całymi tygodniami; i tak dalej.

No cóż: Młodszy podszedł do adaptacji zadaniowo. Już tydzień wcześniej zapowiedział, że pierwszego dnia spędzi w przedszkolu dwie godziny, drugiego - trzy, a trzeciego już pięć (musiał sobie pomagać pokazując na paluszkach "o, tyle"). I tego się trzymał z żelazną konsekwencją. Co prawda, jest mu na pewno o tyle łatwiej, że ma w przedszkolu brata. Ale tak czy owak, dzielny jest!

Z rozmówek po powrocie (J - ja, M - Młodszy, S - Starszy):
J: No to byłeś dziś w przedszkolu.
M: Dwa razy byłem w przedszkolu. I raz na podwórku. Razem trzy.

J: Co robiłeś w przedszkolu?
M: Czytałem książkę o samochodach.
J: To ty umiesz czytać?
M: To była taka specjalna książka. Bez literek i cyferek. Takie umiem.

J: Chcesz zupę?
M: Nie chcę. Jadłem w przedszkolu.
J: A jaka była?
M: Nie wiem.
S: Kalafiorowa.
M: Kalafiorowa. Brat mi podpowiedział!

[Czwartek]
M: Mamooooo, bardzo chce mi się pić!
J: A w przedszkolu nie piłeś?
M: Nie mogłem znaleźć bidonu.
J: To musisz poprosić panią albo brata, zeby ci pomogli.
[Piątek]
J: I co, piłeś cos w przedszkolu?
M: Tak, brat mi pomógł znaleźć bidon. Był pod białym namiotem!

J: Co dziś jadłeś w przedszkolu?
M: Ryż i mięsko. Ryż z marchewką, a mięsko bez niczego.

czwartek, 9 lipca 2015

Wybór szkoły, część 1: szkoły publiczne

Zdaje się, że daaaaawno nic nie napisałam. Aż mi głupio.
Jeśli mogę się trochę wytłumaczyć: ostatnie parę miesięcy tkwiłam w trybie wybierania szkoły. A to się okazało trudne i bardzo absorbujące. Spróbuję opisać swoje doświadczenia, ale na pewno nie uda mi się zrobić tego w jednej notce - stąd "część 1" w tytule.

Kiedy byłam mała, życie było prostsze. Znaliśmy jeden rodzaj papieru toaletowego, szary i szorstki (a i tak najczęściej go nie było). Dziś jak idę do sklepu, w papierach można przebierać jak w ulęgałkach: białe, żółte, różowe, we wzorki, zapachowe, z balsamem, supermiękkie, whatnot.
To samo jest ze szkołami. Kiedy ja chodziłam do podstawówki, mało komu w ogóle przychodziło do głowy, żeby zrobić z dzieckiem cokolwiek innego niż default: wysłać w wieku lat 7 do rejonowej podstawówki. OK, w mojej klasie było dwoje dzieci spoza rejonu: córka nauczycielki plastyki i chłopak ze wsi, którego rodzice woleli żeby chodził do szkoły w mieście. Plus jedno czy dwoje dzieci rok młodszych, które poszły od sześciu lat. Ale poza tym absolutny standard. Szkół podstawowych niepublicznych wtedy chyba w ogóle nie było. Dziś różnych szkół jest mnóstwo: publiczne miejskie, publiczne fundacji Familijny Wrocław, niepubliczne wyznaniowe, międzynarodowe, żydowskie, alternatywne, co kto chce. Starzy w maju skończył sześć lat i jego kariera przedszkolna dobiega końca. Pora wybrać mu szkołę.

Default w dalszym ciągu istnieje: każde dziecko, zależnie od tego gdzie mieszka, ma swoją rejonową szkołę publiczną i w niej zagwarantowane miejsce. Nie żebyśmy zaraz koniecznie chcieli z niego korzystać - szkoła publiczna nie nadaje się dla dzieci.

Nie, serio. Nie nadaje się. Ja sobie długo nie zdawałam z tego sprawy, sama przecież chodziłam do publicznej, myślałam że to jest norma. Ale im dłużej zajmowałam się tym wybieraniem szkoły, im więcej informacji i opinii zebrałam, tym wyraźniej do mnie docierało, że to nie jest problem z moim dzieckiem i jego specjalnymi potrzebami, ani problem z jakimiś patologiami systemu edukacji. To jest problem z zupełnie normalnymi potrzebami zupełnie normalnych dzieci, z samą esencją systemu edukacji, i z ich fundamentalną niezgodnością. O tym może jeszcze napiszę notkę, dziś wspomnienia z czasów kiedy jeszcze brałam pod uwagę szkołę publiczną jako sensowną opcję.

Szukając szkoły dla Starszego musiałam usiąść i ustalić kryteria. Czego ja właściwie od szkoły chcę. Myślałam o tym trochę i wyszło mi, ze chcę trzech rzeczy:
  1. Moje dziecko jest nadwrażliwe słuchowo, spokojne i nieprzebojowe, i
    źle sobie radzi w dużych grupach. Szkoła ma być mała i spokojna, żeby
    mi dziecka nie zadeptali.
  2.  Moje dziecko ma specyficzne zaburzenia, które wymagają
    profesjonalnego wsparcia. Szkoła ma chcieć i umieć tego wsparcia
    udzielić.
  3. Moje dziecko ma duży potencjał intelektualny. Szkoła ma go
    rozwijać.
Zdawałam sobie sprawę, że realia szkoły publicznej są jakie są i punktu 1 nie przeskoczymy. Chciałam się dowiedzieć, co z 2 i 3.

Przeszłam się do paru okolicznych szkół publicznych (żeby popatrzeć i pogadać), napisałam parę maili. Każda ze szkół, które odwiedziłam,  deklaruje gotowość przyjęcia dziecka z ZA (a spróbowałaby nie! publiczna nie ma wyboru). Doswiadczenie z autystami mają mocno ograniczone. Nawet nasza rejonowa, która niby prowadzi klasy integracyjne, autystę miała do tej pory jednego. Każda ze szkół obiecuje rewalidację (znowu: bo musi), ale unika konkretów, odsyłając do zapisów orzeczenia. Jedna, nieco dalej położona (którą zainteresowałam się z uwagi na to, że jest mała), proponuje nauczanie indywidualne, co moim zdaniem kompletnie mija się z celem.

No OK - może się nie znają na autystach, ale co z punktem 3? Okazuje się, że w temacie "dziecko uzdolnione" szkoły są jeszcze bardziej bezradne. W jednej usłyszałam: "ależ nie ma problemu, jak dziecko zrobi swoje szybciej, to dostanie dodatkowe zadania" (a jak nie zrobi szybciej? bo zadania są nudne?). W drugiej, że jest absolutnie normalne, że ok. 15% dzieci przychodzi do szkoły z umiejętnościami znacznie wykraczającymi poza normę wiekową. Te dzieci potem przez pół roku siedzą i czekają, nudząc się smiertelnie, aż kolejne 30% do nich doskoczy. Tak ma być i inaczej nie będzie. (Jeśli chodzi o pozostałe 55%, to są to dzieci mało zdolne, które szkoła w sumie spisuje na straty.)
 
Nie mam oczywiście 100% pewności, ale myślę,  że to co obejrzałam to dość reprezentatywna próbka szkół publicznych, więc wśród nich nic wiele lepszego nie znajdę. Dla mnie to przesądziło sprawę: szkoły publiczne są do bani, dziecko tam poślę jedynie w ostateczności (i w takim przypadku jest niemal wszystko jedno do której, więc niech już będzie rejonowa). Ale że wciąż nie wiedziałam, jaką mam alternatywę, postanowiłam sobie (czy raczej synowi) zaklepać to miejsce "w ostateczności".

Żeby wysłac dziecko do szkoły publicznej, należało wziąć udział w rekrutacji elektronicznej (tu i dalej piszę o realiach wrocławskich), która była w marcu. Chociaż jak się nie wzięło, to miejsce w szkole rejonowej i tak się należy. W rekrutacji elektronicznej można się też starać o miejsce w innej szkole niż rejonowa, ale niekoniecznie się dostanie. A w ogóle to nie dotyczy dzieci z orzeczeniem o kształceniu specjalnym, one się rekrutują innym trybem, przez Wydział Edukacji. Ogólnie zamatocha.

Cóż: myśmy w marcu nie mieli jeszcze orzeczenia na kolejny etap edukacyjny (poprzednie się kończy w momencie przejścia z przedszkola do szkoły), więc uznałam, że trzeba w rekrutacji startować, choćby na wszelki wypadek. Uznałam też, że skoro już i tak się startuje, to równie dobrze można starać się o miejsce w szkole nierejonowej. W rekrutacji podaje się listę szkół, do których chciałoby się posłać dziecko. Jeśli w pierwszej na liście nie ma miejsc, system próbuje umieścić je w drugiej itd. Szkół może być cztery albo mniej; rejonowa zawsze jest ostatnia na liście, bo w niej miejsca być muszą. Ja wpisałam trzy szkoły; dostaliśmy się do rejonowej, czego specjalnie nie żałowałam, bo - jak wspominałam - nie mam poczucia, że którakolwiek szkoła publiczna oferuje cokolwiek znacząco innego.

Ciąg dalszy nastąpi.