sobota, 29 czerwca 2013

Wywiadówka

...a w zasadzie spotkanie indywidualne z wychowawczynią Starszego, p. Kasią.

Było miło. P. Kasia opowiedziała parę anegdotek (np. że Starszy raz na placu zabaw przyniósł jej kwiaty), pochwaliła go za wiedzę (że czyta, że zna nazwy ulic w mieście, że zna się na kalendarzu) i za technikę rysunku (faktycznie ma coraz pewniejszą i bardziej wyrobioną kreskę), zapewniła o postępach Starszego w rozwoju społecznym (a mnie serce rośnie, bo o to mi głównie w całym tym przedszkolowaniu chodzi) - i w sumie tyle.

piątek, 28 czerwca 2013

Szkarlatyna

W przedszkolnej grupie Starszego:
  • czworo dzieci choruje na szkarlatynę;
  • troje dzieci (w tym Starszy) choruje na choroby podobnej natury (tzn. z gorączką, wysypką i/lub zmianami w gardle), o których jednak pediatrzy twierdzą, że to nie jest szkarlatyna;
  • dwoje dzieci jest zdrowych, ale nie chodzi do przedszkola, żeby się nie zarazić;
  • pięcioro dzieci chodzi normalnie do przedszkola;
  • o jednym nic nie wiadomo.
Młodszy też jest wysypany (od stóp do głów!) i ma temperaturę, ale nasza pediatra twierdzi, że to w dalszym ciągu nie jest szkarlatyna. I każe kąpać w krochmalu.

wtorek, 25 czerwca 2013

Obserwacja

Przedszkole Starszego przewiduje dla rodziców instytucję zwaną obserwacją. Chodzi o to, żeby mama albo tata przyszli do przedszkola w czasie pracy własnej dzieci, usiedli spokojnie w kąciku i obserwowali przez pół godziny, co też ich dziecię porabia. Jakoś przez 8 miesięcy nie zebraliśmy się, żeby to zrobić (bo to jednak pewnego wysiłku organizacyjnego wymaga, trzeba gdzieś Młodszego upchnąć), ale w końcu trzeba było się sprężyć. Zwłaszcza że wisi nad nami wywiad w PPP - pewnie będą mnie tam pytać, jak dziecko funkcjonuje w przedszkolu, i nie chciałabym wyjść na kompletną ignorantkę!

Przyszłam na obserwację w zeszły czwartek o 11. Dzieci dopiero wracały z podwórka - w ubiegłym tygodniu był upał i spacery zamiast w południe urządzano rano. Starszy był już w sali, rysował sobie - przedszkolanka powiedziała, że dziś pierwszy popędził do szatni i sam zmienił buty, co się zwykle nie zdarza. Rysował, jak zwykle ostatnio, Sky Tower. Reszta grupy też się stopniowo zeszła i siedli w kręgu (Starszy twardo rysuje). Zaczęli pogawędkę o kalendarzu i pogodzie (Starszy idzie po inną kredkę). Zacięli się przy pytaniu "który mamy rok" (Starszy, przechodzący akurat z kredką, wtrąca mimochodem "2013"). Przeszli do rytuału gaszenia świeczek (Starszy udaje, że go to nic nie obchodzi, ale w stosownym momencie podchodzi zgasić swoją świeczkę).

W sumie: trzyma się na uboczu, ale pilnie obserwuje i momentami się włącza. W porównaniu z rówiesnikami - odludek, ale w porównaniu z samym sobą sprzed 9 miesięcy - dusza towarzystwa.

niedziela, 16 czerwca 2013

Piknik

Był w przedszkolu piknik rodzinny. Jakieś występy dla rodziców, kiełbaski, ciasto. Normalka.
Starszy odmówił wejścia do sali, w której koledzy z jego grupy wystepowali dla rodziców. Oglądał wystep dwóch pozostałych grup, ale też przez szybę, bo mieli głośniki. Potem przez pół godziny trzeba go było namawiać, żeby wyszedł zza tej szyby na ciasto i kiełbaskę (w końcu wyszedł).

Kocham go bardzo, to jest fantastyczny chłopak, nie zamieniłabym go na innego.
Ale wieczorem, jak już poszedł spać, płakałam. Niedługo, może kwadrans. Opłakiwałam to, co mnie ominęło: oglądanie (z dumą!) pierwszego publicznego występu Starszego.

czwartek, 13 czerwca 2013

Lody

Od paru dni jest coraz cieplej. Wczoraj po południu poszliśmy na lody. Trochę żeby wykorzystać wspólny czas - środa to jedyny poza weekendem dzień, kiedy tata po południu jest w domu, trochę żeby nagrodzić Starszego, że grzecznie i bez protestów dał się zbilansować.
Starszy mimo namów nie zdecydował się wejść do lodziarni, stał w progu. Dostał jedną gałkę w waflu - wybrał czekoladowe - i dzielnie lizał. Straszliwie się przy tym upaćkał, ale miał prawo. Tata mi uświadomił, że to był pierwszy raz kiedy Starszy samodzielnie jadł lody w waflu, przedtem bywały tylko łyżeczką albo na patyku.
Młodszemu też dałam polizać, ale skrzywił się okrutnie i więcej nie chciał. Suchego wafla jednakowoż przyjął z wdzięcznością.

Bilans

Wczoraj Starszy miał bilans czterolatka. Zważyli go, zmierzyli (niezmiennie od lat: 75 centyl wzrostu, 50 wagi), osłuchali, obmacali (zdrowy, tylko kupa jest do zrobienia). No i zbadali wzrok. Taką tablicą dla dzieci, z rysunkami zamiast liter.
Wszystko dobrze rozpoznawał (wzrok to on ma akurat dobry), z tym że rozróżniał: "duża kaczka", "kaczątko", "średnia kaczka". (Mnie się chciało śmiać, ale pediatra jest profesjonalistką, zachowała kamienną twarz.) No i kategorycznie odmówił określenia w jakikolwiek sposób najprostszego obrazka, przedstawiającego po prostu kółko. No i słusznie - skąd on ma wiedzieć, co to za kółko?
Na koniec pediatra wyraziła zdziwienie diagnozą psychiatryczną (bo ona problemów nie widzi), skserowała sobie opinię od psychologa i nabazgrała coś a propos w książeczce zdrowia. Fair enough - pediatra nie jest psychologiem ani psychiatrą i ja od niej nie oczekuję, żeby była.

środa, 12 czerwca 2013

Przedszkola

Były trzy.

Najpierw właściwie nie przedszkole, ale zajęcia adaptacyjne dla niechodzących do przedszkola dzieci w wieku 2-4 lata, u pani Adeli (psycholożki). Raz w tygodniu trzy godziny, z początku w towarzystwie mamy, później stopniowo dzieci miały zostawać same. O dziwo - problemu z zostawaniem bez mamy Starszy nie miał. W ogóle żadnego. Tyle, że zostawiony zamiast bawić się z dziećmi (grupka ośmioosobowa) trzymał się na uboczu. Jeszcze do stolika do rysowania czasem siadał, ale wszelkie zabawy ruchowe w kółeczku odbywały się bez niego, zaszywał się w innym pokoju z książką. Chodził tam dość chętnie (z wyjątkiem ostatniego razu, kiedy się zbuntował), ale bez szczególnego entuzjazmu. Dopiero po czasie docenił, teraz  zapytany "to dokąd poślemy Młodszego do przedszkola?" odpowiedział rozpływającym się z rozczulenia głosem "do pani Adeli..."

Potem małe, prywatne "centrum rozwoju dziecka" (czy jakaś podobna nazwa - jak się nie jest oficjalnie przedszkolem ani punktem przedszkolnym, to coś trzeba na szyldzie napisać). Zalety: ośmioosobowa grupa i lokalizacja na sąsiedniej ulicy. Wady: niedokształcona kadra (wychowawczyni-studentka, pomoc po maturze która czasem sama prowadzi zajęcia, jak studentka jest na uczelni). To z takich widocznych na pierwszy rzut oka, bo potem różne jeszcze rzeczy powyłaziły. Tak czy owak, Starszy chodził tam coraz mniej chętnie - a jedyny pomysł, jaki przedszkole miało na rozwiązanie problemów adaptacyjnych, to przenieść go do grupy dwulatków (!).  W końcu wszyscy daliśmy sobie spokój.

W końcu wylądował w przedszkolu Montessori (psim swędem - pod koniec września napisałam maila, z głupia frant pytając o wolne miejsce, i okazało się, że akurat jest jedno od października...). I jest super! Owszem, bywa że oświadcza: "nie chcę iść do przedszkola!" Owszem, bywa, że nie bierze udziału w zajęciach. Owszem, odmawia noszenia kapci i jeżdżenia na wycieczki autokarem. Ale summa summarum podoba mu się. I - moim zdaniem - to działa, tzn. chłopak ewidentnie rozwija się społecznie, dostrzega kolegów (prawdę mówiąc, głównie koleżanki), ma do nich jakiś stosunek emocjonalny, pamięta kilka imion...

poniedziałek, 10 czerwca 2013

Dawno, dawno temu

Gdybym przeprowadzała wywiad z matką dziecka autystycznego, jedno z pytań na pewno brzmiałoby: "Kiedy pierwszy raz przyszło pani do głowy, że to może być autyzm?"

Gdyby ktoś przeprowadzał ze mną wywiad i zadał takie pytanie, powinnam odpowiedzieć: "Jakieś pięć lat przed urodzeniem syna." Serio.

O dziecko staraliśmy się długo, lekko licząc 7 lat (to historia na inny post). I już w trakcie tych starań przychodziło mi do głowy, że dziecko, jeśli w końcu się urodzi, nie będzie całkiem zwykłe. Może chore, upośledzone, może po prostu szczególnie wrażliwe... Czemu? Bo tak, bo to mi pasuje do narracji. Bo tak to bywa (w baśniach, a jak w baśniach to i w życiu), że dziecko wyczekane i wytęsknione jest szczególne, często obarczone jakąś skazą czy przekleństwem. Bo tak to bywa, że lata czekania i leczenia obciążają organizm i psychikę rodziców, a dzieciom czasem przychodzi odziedziczyć coś z tych obciążeń. Bo tak to bywa, że przez długie lata czekania Bóg wychowuje rodziców dla dziecka szczególnego, dziecka które potrzebuje więcej troski niż inne.

To nie jest tak, że marzyłam o chorym dziecku - to byłby idiotyzm. Ale na jakimś poziomie się go spodziewałam, więc kiedy marzyłam o dziecku, często bywało ono jakoś tam zaburzone. Spośród różnych zaburzeń akurat zespół Aspergera, czy wysokofunkcjonujący autyzm, wydawał się z jednej strony prawdopodobny (mąż i ja jesteśmy matematykami, każde z nas ma jakieś rysy autystyczne), a z drugiej - że się tak wyrażę - "do zniesienia" (stosunkowo łagodne zaburzenie, które zostawia nienaruszone te składniki osobowości, na których mi najbardziej zależy). Nic więc dziwnego, że dziecko z moich marzeń bywało często dzieckiem autystycznym.

Gdyby ktoś naprawdę przeprowadzał ze mną wywiad, pewnie nie odważyłabym się tego powiedzieć. Kto wie?