piątek, 27 grudnia 2013

"Kraina lodu"

W poniedziałek 16 grudnia Starszy miał mieć z przedszkola wycieczkę do teatru. Wcześniej już trzy wycieczki przedszkolne zaliczył; za każdym razem towarzyszył mu Tata, chcąc uniknąć sytuacji, w której swoimi fochami zaabsorbuje całkowicie jedna z pań, a reszta dzieciaków zostanie z niedostateczną opieką. Faktycznie ani razu nie zdecydował się wsiąść do autokaru ("bo tam gra muzyka", raz wyjaśnił), na miejsce wycieczki wiózł go Tata. Dalej było niewiele lepiej: do planetarium wszedł, ale jak zaczęły gasnąć światła to zwiał, do teatru (innego) w ogóle nie chciał wejść.

No, ale teraz miało być inaczej. Skoro jest terapeutka-Cień, to my już nie musimy zapewniać dodatkowej obstawy. Albo wsiądzie ze wszystkimi do autobusu, albo zostanie w przedszkolu z Cieniem.Przyznam, że mieliśmy trochę nadzieję, że pozbawiony rodzica w odwodzie Starszy spręży się i weźmie normalnie udział w wycieczce. A wyszło... jeszcze lepiej, niż myśleliśmy.

Jakoś w ostatniej chwili (w dniu wycieczki rano) okazało się, że w budynku teatru nie ma prądu i przedstawienie jest odwołane. Żeby uniknąć rozczarowania, przedszkole na gwałt zorganizowało atrakcję zastępczą: film "Kraina lodu". To mógł być dla Starszego cios - on nienawidzi, jak mu zmieniają play - ale jakoś zdzierżył (!), wszedł do centrum handlowego (!!) w którym było kino, nie uciekł jak zgasły światła (!!!) i nawet jeździł z Cieniem po ruchomych schodach..

Dla mnie bomba. Niezależnie, czy to zasługa Cienia, masażu, czy jeszcze czego innego




środa, 11 grudnia 2013

Cień

W ramach kształcenia specjalnego przedszkole zatrudniło Starszemu terapeutę-Cienia.

Cienia poznałam. Miła babka, bardzo - w odróżnieniu od nas - gadatliwa, spontaniczna i ekstrawertyczna. Przy tym usportowiona, zresztą z zawodu terapeuta ruchu. Tata skomentował, że będzie nieźle uzupełniać rodziców, właśnie dlatego, że jest zupełnie inna.

Prawdę mówiąc, mieliśmy wątpliwości, czy akurat Cień jest Starszemu potrzebny. Czy nie wyalienuje go dodatkowo z grupy fakt, że on jeden ma anioła stróża szwendającego się za nim jak dryfkotwa. Ale jakoś to przedszkole musi wydać subwencję, niechże więc będzie Cień. Obiecano nam, że Cień będzie animować jakieś interakcje między Starszym a kolegami z grupy.

czwartek, 28 listopada 2013

Urodziny

Starszy ostatnio po raz trzeci w swojej przedszkolnej karierze został zaproszony na urodziny kolegi.

I o ile na dwie poprzednie imprezy zdecydowanie nie chciał iść, to tym razem wyraził zainteresowanie. (Pewnie sporą rolę odegrał w zmianie zdania fakt, że tym razem urodziny miały się odbywać po prostu w przedszkolnej sali - zresztą pięć lat kończył syn dyrektorki przedszkola - a nie w indiańskiej wiosce czy innej kawiarni, co do których Starszy z przekonaniem stwierdzał, że on tam nie pójdzie, bo tam będzie muzyka. I co gorsza pewnie miał rację.) Perspektywa zakupu prezentu dla kompletnie mi nieznanego pięciolatka trochę mnie przeraziła, ale spróbowalam podpytać Starszego, co jubilat lubi i co mu podarować, i okazało się, że mój syn miał w tej sprawie wyrobione zdanie. "Książkę - zarządził - w której będzie napisane, jaka jest temperatura na różnych planetach." Cóż, mam tylko nadzieję, że obdarowany też to uzna za ciekawe...

Miałam zresztą pewien kłopot z zakupem prezentu. Wybrałam się do EMPiKu (dane na stronie www sugerowały, że powinnam znaleźć tam parę książek, które potencjalnie mogłyby spełniać kryterium wyznaczone przez Starszego). Nie wiem, czy pomyłkowo puścili tam muzykę głośniej niż zwykle, czy ja się odzwyczaiłam od sklepowych standardów przez lata kupowania w internecie, ale ledwo byłam w stanie wytrzymać ten hałas. Chlupotało mi w głowie, miałam mdłości, czułam się zdezorientowana i nie wiedziałam, w którą stronę do wyjścia. Jeśli mój nadwrażliwy słuchowo syn tak się czuje w każdym sklepie, to mu się wcale nie dziwię, że do nich nie wchodzi.

Ale wszystko skończyło się dobrze: Starszy poszedł na urodziny (z tatą, bo tak chciał), zjadł kawałek tortu, pobawił się z kolegami i wrócił zadowolony. Potem wprawdzie do wieczora kiepsko jadł, ale ja i tak jestem wniebowzięta. Jupi!

poniedziałek, 4 listopada 2013

Księżyc na lodówce

Starszy nabrał zwyczaju wpychania (przy myciu rąk) mydła do odpływu.

Nie podobało mi się to. Raz, że marnuje mydło; dwa, że zatyka odpływ. Mówiłam mu, żeby tego nie robił, ale nie słuchał. Trudno byłoby go dopilnować, ręce przed jedzeniem myje samodzielnie i bez asysty, musiałabym łazić za nim specjalnie po to, żeby sprawdzić, czy nie pcha mydła do odpływu - a to pewnie oboje byśmy źle znosili (zresztą młodszy też).

Za którymś razem wkurzyłam się. Usiadłam ze Starszym i powiedziałam mu od serca, że mi to przeszkadza. Że jestem zdeterminowana, żeby coś z tym zrobić, tylko nie wiem jak. Że po głowie chodziły mi różne pomysły: mogę go karać; mogę wprowadzić tablicę na lodówce, gdzie zaznaczałabym jakieś gwiazdki czy słoneczka za każdym razem, kiedy umyłby ręce bez wpychania mydła, a jak już by się ich więcej uzbierało, to wymieniłby je na jakąś nagrodę; mogę kupić mydło w płynie. I niech on mi powie, co ma szanse zadziałać.

Starszy zastanowił się i z absolutną pewnością siebie powiedział: "Powiesić księżyc na lodówce".

WTF? - pomyślałam. Księżyc? Na lodówce? Tak po prostu... księżyc? I to zadziała? - dopytywałam się. Starszy był niewzruszony. Tak, księżyc. Cóż było robic, wzięłam kartkę z bloku, narysowałam księżyc i przyczepiłam dwoma magnesikami do drzwi lodówki.

Od tego czasu (a minęło już półtora tygodnia) Starszy ani razu nie wepchnął mydła do odpływu.

Wpycha je, jednakoważ, do wylewki.

środa, 9 października 2013

PPP (3), czyli my tu gadu-gadu

Z diagnozą od psychiatry w garści zadzwoniłam do PPP na Czajkowskiego. Pani, z którą rozmawiałam, zastrzegała się że ona nic nie wie, ale żebym zadzwoniła nazajutrz, to będzie właściwa pani, a w ogóle to muszę napisać pisemko do poprzedniej poradni z prośbą o przekazanie dokumentacji. To mnie minimalnie zirytowało (jeszcze jeden utrudniający życie drobiazg, z którym trzeba się wpasować między naszymi wyjazdami, wakacyjną przerwą w poradniach, drzemkami Młodszego, przedszkolem Starszego itp.), ale Właściwa Pani nazajutrz już nic o tym nie wspominała, więc olałam.

Właściwa Pani okazała się psychologiem. Umówiła się z nami na dwa spotkania: jedno tylko ze mną, w celu przeprowadzenia wywiadu, na drugim miałam się pojawić z synem. Wywiad był fajny. Pani wyraźnie bardziej doświadczona niż ta, która przeprowadzała ze mną wywiad w poprzedniej poradni, chyba bardziej skupiona na tym co mówię (fakt, że nie rozpraszała jej koleżanka badająca dziecko za moimi plecami), miałam poczucie że mnie rozumie i wie, o czym mówię. Jak powtarzałam jakieś szczególnie fajne grypsy Starszego, to śmiała się razem ze mną. Też wprawdzie próbowała sondować, czy nie trzeba mi przypadkiem udzielić wsparcia w akceptacji diagnozy syna, ale szybko się wycofała (nic dziwnego, tym razem nie miałam kataru). Pożyczyła mi dwie książki na CD (które przejrzałam, ale chyba muszę w końcu porządnie przeczytać). I tyle, spotykamy się za dwa dni ze Starszym.


środa, 18 września 2013

Psychiatra

Poradnia Psychologiczno-Pedagogiczna (o której pisałam w lipcowych postach) wysłała nas do psychiatry. Próbowałam się najpierw umówić na NFZ.
Samo w sobie było to dość zabawne, pani w rejestracji dwa razy pytała, czy ja aby na pewno chcę umówić dziecko do psychiatry, podkreslając przy tym, że nawet jeśli potem zrezygnuję, to w archiwach zostanie informacja, że osoba o takim-to-a-takim peselu zarejestrowała się do Poradni Zdrowia Psychicznego, aj waj. Tak jakby to było jakieś wstydliwe. No niby niektórzy mogą tak mysleć, ale chyba pani w rejestracji nie powinna takich uprzedzeń podsycać?

Termin, jak dla mnie, wyszedł zbyt odległy. Wybraliśmy się prywatnie, do pani doktor, którą polecono nam w PPP (na forum też ją polecano). Pierwszym problemem było wejście do poczekalni - stało w niej radio i grało jakąś tam muzykę popularną. Starszy stanął w progu jak przymurowany, łzy w oczach,on tam nie wejdzie. Musiałam przejść przez całą długość poczekalni i wyłączyć radio, wtedy było OK.

Do gabinetu wszedł już bez większych problemów. Siedzieliśmy tam ok. godziny. Większość czasu zajął pani doktor wywiad ze mną (Starszy w tym czasie bawił się obok, a ona obserwowała go kątem oka), ale trochę też bawiła się z nim. Ja miałam, prawdę mówiąc, wątpliwości, czy to jest w porządku żeby przy nim tak otwarcie mówić o wszystkich swoich obawach i obserwacjach. Z jednej strony, co miałybyśmy z nim zrobić? Wyprosić na korytarz? (Akurat by się dało tak zorganizować opiekę, dziadek był do dyspozycji, ale psychiatra nie chciała: ona go cały czas obserwuje). Z drugiej strony, jak się nasłucha jakim to jest dziwakiem w oczach własnej mamy, to raczej mu to dobrze na samoocenę nie wpłynie (no i może się zasugerować i skostnieć w pewnych niepożądanych zachowaniach - o tym jeszcze będzie w którymś z następnych postów).

Ostatecznie pani psychiatra orzekła, że: Starszy jest trochę za młody, żeby postawić wiążącą diagnozę, ale ona wpisze zespół Aspergera, bo jak nie wpisze, to nic (w sensie: żadna terapia) mu się nie będzie należało, a jej zdaniem by mu się przydało. To znaczy niewykluczone, że to taki etap i że sam z tego wszystkiego wyrośnie, ale równie dobrze może być tak, że za trzy lata będzie miał pełnoobjawowego Aspergera. Więc lepiej dmuchać na zimne i leczyć. No chyba że nie chcę diagnozy i będę terapię robić prywatnie.

Może i to by było uczciwiej, ale nie czułam się na siłach organizować terapii dla dzieciaka, któremu nie wiadomo co jest. Wzięłam diagnozę Aspergera.

W następnym kroku z tą diagnozą mamy iść znów do PPP, ale innej - we Wrocławiu jest jedna, która specjalizuje się w zaburzeniach ze spektrum autyzmu.

sobota, 7 września 2013

Kapcie

Starszy nie nosi kapci.

Nosi "abeeski" - skarpetki z silikonową podeszwą (firmy Sterntaler albo podróby z Yorkera). Kiedyś, w przedszkolu (przedprzedszkolu?) u pani Adeli (opisanym w poście o przedszkolach) zdarzało mu sie nosić kapcie. Jak szedł do prawdziwego przedszkola odpuściłam, bo adaptacja itp. No i w efekcie przestał nosić w ogóle.

Tylko ostatnio z głupia frant spytałam, czy woli do przedszkola kapcie dziś czy od września. "Abeeski" - westchnął prosząco. "Z abeesków już wyrastasz" - wyjaśniłam. Zastanowił się i zarządził: "dziś". No to dałam kapcie do przedszkola, nie ma. Trochę się obawiałam, że chce kapcie dziś, żeby potem już nie musieć, ale nie! Jak zaczął nosić, tak nosi.

Niech mu będzie na zdrowie. Ja tam wolę, żeby w przedszkolu nosił kapcie nawet z takich praktycznych względów: w łazience może być nachlapane, po co ma moczyć skarpetki. Zwłaszcza teraz, jak jesień idzie. Ale też jest w tym może trochę dostosowania się do ogólnoprzedszkolnych obyczajów: pozostałe dzieci noszą kapcie.

A po domu dalej gania w skarpetkach.

poniedziałek, 12 sierpnia 2013

Batorów

Byliśmy na wczasach!

W sumie żadna sensacja, jeździmy co roku. Tym razem wybraliśmy Kotlinę Kłodzką. To niedaleko, więc Młodszy nie zmęczył się za bardzo podróżą, a w każdym ze zdrojowych miasteczek jest obowiązkowa fontanna, więc Starszy miał swoje atrakcje. Znalazłam fenomenalną agroturystykę w Szczytnej (Batorów, niegdyś samodzielna wieś, jest obecnie częścią tego miasteczka): Nasz Domek. Dobrze nam się tam spało (w czteroosobowej sypialni zsunęliśmy wszystkie łóżka i spali pokotem, przytulając w razie potrzeby w najróżniejszych konfiguracjach) i dobrze jadło (pani gospodyni świetnie gotuje - obaj moi synowie jedli chętnie - i w dodatku piecze ciasta). W ciągu dnia głównie jeździliśmy na krótkie (2-3 godziny) wycieczki po okolicy, ale wieczorami zawsze znalazło się trochę czasu na zabawę na miejscu. Był kawał trawiastego zbocza, po którym Młodszy w skupieniu tuptał; była mała zjeżdżalnia z piaskownicą; no i był warzywnik gospodarzy, który Starszy pomagał podlewać. Super!

Jeśli chodzi o wycieczki, zaliczyliśmy:
- centrum Szczytnej, z fontannami;
- zamek na Szczytniku;
- Park Zdrojowy w Dusznikach, z fontannami;
- Park Zdrojowy w Kudowie, z fontanną;
- Park Zdrojowy w Polanicy, z fontannami (dwa razy!);
- Skalne Grzyby;
- Szczeliniec Wielki;
- Błędne Skały (Starszy z tatą przeszli dwa razy pod rząd);
- "sawannę afrykańską";
- Wambierzyce (bazylika i ruchoma szopka); oraz
- kaplicę św. Anny w Batorowie, przy szlaku na Urwisko Batorowskie (którą z racji położenia natychmiast przechrzciliśmy na św. Annę od Urwiska, a następnie - w imię sprawiedliwości - na św. Annę od Urwisków).

piątek, 26 lipca 2013

PPP (2), czyli Pedagog Prandoli jak Potłuczona

Kiedy nasza rozmowa z psychologiem (opisana w poprzedniej notce) dobiegła końca, Panie poprosiły nas o przejście do gabinetu pedagoga naprzeciwko. I w tym dopiero momencie zorientowałam się, że to były dwie psycholożki, a spotkanie z pedagogiem dopiero przed nami!

Starszy nie bardzo chciał wejść do drugiego gabinetu, łaził po korytarzu, a pani pedagog zaraz zaczęła się zastrzegać "nic na siłę, jak nie chce, to nie". Trochę się zjeżyłam - co ona go tak od razu na straty spisuje, przecież Starszy zaraz się rozkręci - ale starałam się widzieć dobre strony jej zachowania. W sumie ona nie wie przecież, czy dziecko nie przyszło przypadkiem z matką-zamordystką, która je siłą wciągnie do gabinetu przy akompaniamencie wrzasków, tak roztrzęsione, że z badania i tak nic nie wyjdzie. Wprowadziłam więc Starszego do gabinetu pedagoga.

Dostał papier, zaczął coś tam sobie rysować. Źle trzymał kredkę; zawsze źle trzyma kredkę. Pani pedagog dostrzegła sokolim wzrokiem ten problem i natychmiast się na niego rzuciła. Postraszyła mnie, jak bardzo nieprawidłowe trzymanie ołółka przeszkadza w nauce pisania. Zaleciła ćwiczenia z plasteliną, skręcanie kulek z bibuły itp. Pokazała specjalne nakładki, które mają zapobiegac niewłaściwemu trzymaniu kredki; miała wersję kupną i samoróbki z modeliny.
- Mogę? - spytałam i wzięłam nakładkę do reki. - Ja bym to złapała tak...
- Pani też źle trzyma! - żachnęła się.
Fakt. Źle trzymam. Jakoś mi to w pisaniu i rysowaniu nie przeszkadza jednak.

Potem pani pedagog od kwestii trzymania przeszła płynnie do treści rysunków. Starszy rysował, oczywiście, fontanny.
- A narysuj mamę - poprosiła.
Byłam pewna, że odmówi, ale on bez chwili wahania machnął kartoflowatą sylwetkę.
- A rąk mama nie ma? - ofuknęła go.
Dorysował.
- No widzi pani jak to wygląda - oskarżającym gestem wskazała rysunek.
Dla mnie wyglądało jak normalny dziecięcy rysunek, ale może ja się nie znam. Pani pedagog wyciągnęła kartkę i zaczęła rysować Wzorcową Mamę. Z tułowiem w kształcie dwóch trapezów złączonych krótszymi podstawami, a nie kartofla; z rękami wyrastającymi u góry tułowia, a nie w jego połowie. I na mój gust dużo mniej podobną do prawdziwej mamy Starszego, niż jego własny kartoflany rysunek. Potem rozochociła się jeszcze bardziej. Kartka pokrywała się mnóstwem wzorcowych obrazków: domek, samochód, pociąg. Tak mamy go uczyć rysować!

Patrzyłam na to coraz bardziej przerażona i zniechęcona. Po pierwsze, akurat tam będzie chciał rysowac według wzoru, już to widzę! A po drugie - czy naprawdę te jej pomysły są lepsze?...

A na koniec, kiedy już się mieliśmy żegnać, nie patrząc na żadne z nas pani pedagog nagle wypaliła:
- A pani wie, że jest przedszkole dla takich dzieci i szkoła?
"Takich"? Jakich?- przemknęło mi przez myśl, więc ostrożnie odpowiedziałam:
- Nno, nie wiem?
- Jest, na Głogowskiej - wyjaśniła zadowolona z siebie pedagog.
A mnie trzepnęło.

Żeby zrozumieć, dlaczego mnie trzepnęło, wystarczy wiedzieć, co właściwie jest na Głogowskiej. Jest... zespół szkół specjalnych. Tam chodzą dzieci z głębokim autyzmem, nisko funkcjonujące, niekontaktowe, z upośledzeniem umysłowym. W ciągu 20 minut badania pedagog mógłby chyba zauważyć, że Starszy niespecjalnie tam pasuje? A jeśli nie, to choćby usłyszeć, jak koleżanka psycholog chwilę wcześniej przekazując obiekt badany poinformowała, że ma do czynienia z dzieckiem o wysokiej inteligencji...

czwartek, 4 lipca 2013

PPP (1), czyli Psycholog Pociesza Profesjonalnie

Tym razem cofnę się trochę w przeszłość i opiszę nasz pierwszy kontakt z rejonową Poradnią Psychologiczno-Pedagogiczną.

Przedszkole skierowało do niej Starszego w celu diagnostyki zespołu Aspergera. Kiedy dzwoniłam, żeby się umówić, zapowiedziano spotkanie z pedagogiem i psychologiem (zrozumiałam, że naraz). Przyszliśmy i faktycznie były dwie panie: starsza zajęła się Starszym, młodsza przeprowadzała wywiad ze mną. Jako że byłam zajęta wywiadem, niespecjalnie potrafię powiedzieć, co robił w tym czasie mój syn i badająca go osoba. Mnie pytano o przebieg ciąży i porodu, o niemowlęctwo Starszego i o to, co mnie właściwie niepokoi w jego zachowaniu.

Potem przysiadła się do nas starsza z pań i zaczęła mi tłumaczyć, co dalej: teraz musimy iść do psychiatry; z diagnozą lekarską znowu do PPP, ale innej, bo jest jedna w mieście specjalizująca się w zaburzeniach ze spektrum autyzmu; tam możemy dostać orzeczenie o potrzebie kształcenia specjalnego i wtedy wchodzi w grę np. przedszkole integracyjne. Tu się skrzywiłam lekko i w zasadzie bezwiednie: Starszy swoje przedszkole lubi, ma tam warunki równie dobre jak miałby w integracyjnym (15-osobowa grupa i dwie panie do opieki), nie widzę powodu zmieniać. Pani psycholog natychmiast się wycofała: "jak pani nie chce to nie, my piszemy to co rodzice chcą".
Ups. A ja liczyłam na to, że ktoś mi powie, czego mojemu dziecku potrzeba.

Poza tą małą wpadką spotkanie gładko zmierzało ku końcowi, aż tu nagle moja rozmówczyni pochyla się w moją stronę z wyrazem troski na twarzy, zniża głos (atmosfera wyraźnie się zmienia, niemal widzę jak światło przygasa, a muzyka w tle nabiera niepokojących tonów) i zaczyna przemowę: "proszę się nie martwić, ma pani zdrowe dziecko..." Ja na nią patrzę jak na idiotkę i zastanawiam się, czy każdego rodzica diagnozowanego dziecka tak traktuje. Kiedy jeszcze pochyliła się i lekko dotknęła mojej dłoni, nie wytrzymałam i mówię, że mi głupio, że ona mnie tu pociesza a nie ma chyba takiej potrzeby, że ja się specjalnie nie przejmuję, że jej zachowanie byłoby zrozumiałe, gdybym płakała, a tak nie jest... "Ale ma pani szklane oczy" - mówi ona.

Ryknęłam śmiechem. "Mam szklane oczy, bo mam katar!!!"

Pani psycholog zupełnie się nie przejęła, wyprostowała się, strzepnęła niewidzialny okruch ze spódnicy, przybrała z powrotem rzeczowy i pogodny wyraz twarzy, i już. Jakby nic się nie stało, kończymy rozmowę.

(Potem okazało się, że obie te panie były psychologami, a rozmowa z pedagogiem dopiero nas czeka; a potem jeszcze dostaliśmy opinię, którą panie na podstawie tego spotkania napisały. Ale to już historie na kolejne posty.)

sobota, 29 czerwca 2013

Wywiadówka

...a w zasadzie spotkanie indywidualne z wychowawczynią Starszego, p. Kasią.

Było miło. P. Kasia opowiedziała parę anegdotek (np. że Starszy raz na placu zabaw przyniósł jej kwiaty), pochwaliła go za wiedzę (że czyta, że zna nazwy ulic w mieście, że zna się na kalendarzu) i za technikę rysunku (faktycznie ma coraz pewniejszą i bardziej wyrobioną kreskę), zapewniła o postępach Starszego w rozwoju społecznym (a mnie serce rośnie, bo o to mi głównie w całym tym przedszkolowaniu chodzi) - i w sumie tyle.

piątek, 28 czerwca 2013

Szkarlatyna

W przedszkolnej grupie Starszego:
  • czworo dzieci choruje na szkarlatynę;
  • troje dzieci (w tym Starszy) choruje na choroby podobnej natury (tzn. z gorączką, wysypką i/lub zmianami w gardle), o których jednak pediatrzy twierdzą, że to nie jest szkarlatyna;
  • dwoje dzieci jest zdrowych, ale nie chodzi do przedszkola, żeby się nie zarazić;
  • pięcioro dzieci chodzi normalnie do przedszkola;
  • o jednym nic nie wiadomo.
Młodszy też jest wysypany (od stóp do głów!) i ma temperaturę, ale nasza pediatra twierdzi, że to w dalszym ciągu nie jest szkarlatyna. I każe kąpać w krochmalu.

wtorek, 25 czerwca 2013

Obserwacja

Przedszkole Starszego przewiduje dla rodziców instytucję zwaną obserwacją. Chodzi o to, żeby mama albo tata przyszli do przedszkola w czasie pracy własnej dzieci, usiedli spokojnie w kąciku i obserwowali przez pół godziny, co też ich dziecię porabia. Jakoś przez 8 miesięcy nie zebraliśmy się, żeby to zrobić (bo to jednak pewnego wysiłku organizacyjnego wymaga, trzeba gdzieś Młodszego upchnąć), ale w końcu trzeba było się sprężyć. Zwłaszcza że wisi nad nami wywiad w PPP - pewnie będą mnie tam pytać, jak dziecko funkcjonuje w przedszkolu, i nie chciałabym wyjść na kompletną ignorantkę!

Przyszłam na obserwację w zeszły czwartek o 11. Dzieci dopiero wracały z podwórka - w ubiegłym tygodniu był upał i spacery zamiast w południe urządzano rano. Starszy był już w sali, rysował sobie - przedszkolanka powiedziała, że dziś pierwszy popędził do szatni i sam zmienił buty, co się zwykle nie zdarza. Rysował, jak zwykle ostatnio, Sky Tower. Reszta grupy też się stopniowo zeszła i siedli w kręgu (Starszy twardo rysuje). Zaczęli pogawędkę o kalendarzu i pogodzie (Starszy idzie po inną kredkę). Zacięli się przy pytaniu "który mamy rok" (Starszy, przechodzący akurat z kredką, wtrąca mimochodem "2013"). Przeszli do rytuału gaszenia świeczek (Starszy udaje, że go to nic nie obchodzi, ale w stosownym momencie podchodzi zgasić swoją świeczkę).

W sumie: trzyma się na uboczu, ale pilnie obserwuje i momentami się włącza. W porównaniu z rówiesnikami - odludek, ale w porównaniu z samym sobą sprzed 9 miesięcy - dusza towarzystwa.

niedziela, 16 czerwca 2013

Piknik

Był w przedszkolu piknik rodzinny. Jakieś występy dla rodziców, kiełbaski, ciasto. Normalka.
Starszy odmówił wejścia do sali, w której koledzy z jego grupy wystepowali dla rodziców. Oglądał wystep dwóch pozostałych grup, ale też przez szybę, bo mieli głośniki. Potem przez pół godziny trzeba go było namawiać, żeby wyszedł zza tej szyby na ciasto i kiełbaskę (w końcu wyszedł).

Kocham go bardzo, to jest fantastyczny chłopak, nie zamieniłabym go na innego.
Ale wieczorem, jak już poszedł spać, płakałam. Niedługo, może kwadrans. Opłakiwałam to, co mnie ominęło: oglądanie (z dumą!) pierwszego publicznego występu Starszego.

czwartek, 13 czerwca 2013

Lody

Od paru dni jest coraz cieplej. Wczoraj po południu poszliśmy na lody. Trochę żeby wykorzystać wspólny czas - środa to jedyny poza weekendem dzień, kiedy tata po południu jest w domu, trochę żeby nagrodzić Starszego, że grzecznie i bez protestów dał się zbilansować.
Starszy mimo namów nie zdecydował się wejść do lodziarni, stał w progu. Dostał jedną gałkę w waflu - wybrał czekoladowe - i dzielnie lizał. Straszliwie się przy tym upaćkał, ale miał prawo. Tata mi uświadomił, że to był pierwszy raz kiedy Starszy samodzielnie jadł lody w waflu, przedtem bywały tylko łyżeczką albo na patyku.
Młodszemu też dałam polizać, ale skrzywił się okrutnie i więcej nie chciał. Suchego wafla jednakowoż przyjął z wdzięcznością.

Bilans

Wczoraj Starszy miał bilans czterolatka. Zważyli go, zmierzyli (niezmiennie od lat: 75 centyl wzrostu, 50 wagi), osłuchali, obmacali (zdrowy, tylko kupa jest do zrobienia). No i zbadali wzrok. Taką tablicą dla dzieci, z rysunkami zamiast liter.
Wszystko dobrze rozpoznawał (wzrok to on ma akurat dobry), z tym że rozróżniał: "duża kaczka", "kaczątko", "średnia kaczka". (Mnie się chciało śmiać, ale pediatra jest profesjonalistką, zachowała kamienną twarz.) No i kategorycznie odmówił określenia w jakikolwiek sposób najprostszego obrazka, przedstawiającego po prostu kółko. No i słusznie - skąd on ma wiedzieć, co to za kółko?
Na koniec pediatra wyraziła zdziwienie diagnozą psychiatryczną (bo ona problemów nie widzi), skserowała sobie opinię od psychologa i nabazgrała coś a propos w książeczce zdrowia. Fair enough - pediatra nie jest psychologiem ani psychiatrą i ja od niej nie oczekuję, żeby była.

środa, 12 czerwca 2013

Przedszkola

Były trzy.

Najpierw właściwie nie przedszkole, ale zajęcia adaptacyjne dla niechodzących do przedszkola dzieci w wieku 2-4 lata, u pani Adeli (psycholożki). Raz w tygodniu trzy godziny, z początku w towarzystwie mamy, później stopniowo dzieci miały zostawać same. O dziwo - problemu z zostawaniem bez mamy Starszy nie miał. W ogóle żadnego. Tyle, że zostawiony zamiast bawić się z dziećmi (grupka ośmioosobowa) trzymał się na uboczu. Jeszcze do stolika do rysowania czasem siadał, ale wszelkie zabawy ruchowe w kółeczku odbywały się bez niego, zaszywał się w innym pokoju z książką. Chodził tam dość chętnie (z wyjątkiem ostatniego razu, kiedy się zbuntował), ale bez szczególnego entuzjazmu. Dopiero po czasie docenił, teraz  zapytany "to dokąd poślemy Młodszego do przedszkola?" odpowiedział rozpływającym się z rozczulenia głosem "do pani Adeli..."

Potem małe, prywatne "centrum rozwoju dziecka" (czy jakaś podobna nazwa - jak się nie jest oficjalnie przedszkolem ani punktem przedszkolnym, to coś trzeba na szyldzie napisać). Zalety: ośmioosobowa grupa i lokalizacja na sąsiedniej ulicy. Wady: niedokształcona kadra (wychowawczyni-studentka, pomoc po maturze która czasem sama prowadzi zajęcia, jak studentka jest na uczelni). To z takich widocznych na pierwszy rzut oka, bo potem różne jeszcze rzeczy powyłaziły. Tak czy owak, Starszy chodził tam coraz mniej chętnie - a jedyny pomysł, jaki przedszkole miało na rozwiązanie problemów adaptacyjnych, to przenieść go do grupy dwulatków (!).  W końcu wszyscy daliśmy sobie spokój.

W końcu wylądował w przedszkolu Montessori (psim swędem - pod koniec września napisałam maila, z głupia frant pytając o wolne miejsce, i okazało się, że akurat jest jedno od października...). I jest super! Owszem, bywa że oświadcza: "nie chcę iść do przedszkola!" Owszem, bywa, że nie bierze udziału w zajęciach. Owszem, odmawia noszenia kapci i jeżdżenia na wycieczki autokarem. Ale summa summarum podoba mu się. I - moim zdaniem - to działa, tzn. chłopak ewidentnie rozwija się społecznie, dostrzega kolegów (prawdę mówiąc, głównie koleżanki), ma do nich jakiś stosunek emocjonalny, pamięta kilka imion...

poniedziałek, 10 czerwca 2013

Dawno, dawno temu

Gdybym przeprowadzała wywiad z matką dziecka autystycznego, jedno z pytań na pewno brzmiałoby: "Kiedy pierwszy raz przyszło pani do głowy, że to może być autyzm?"

Gdyby ktoś przeprowadzał ze mną wywiad i zadał takie pytanie, powinnam odpowiedzieć: "Jakieś pięć lat przed urodzeniem syna." Serio.

O dziecko staraliśmy się długo, lekko licząc 7 lat (to historia na inny post). I już w trakcie tych starań przychodziło mi do głowy, że dziecko, jeśli w końcu się urodzi, nie będzie całkiem zwykłe. Może chore, upośledzone, może po prostu szczególnie wrażliwe... Czemu? Bo tak, bo to mi pasuje do narracji. Bo tak to bywa (w baśniach, a jak w baśniach to i w życiu), że dziecko wyczekane i wytęsknione jest szczególne, często obarczone jakąś skazą czy przekleństwem. Bo tak to bywa, że lata czekania i leczenia obciążają organizm i psychikę rodziców, a dzieciom czasem przychodzi odziedziczyć coś z tych obciążeń. Bo tak to bywa, że przez długie lata czekania Bóg wychowuje rodziców dla dziecka szczególnego, dziecka które potrzebuje więcej troski niż inne.

To nie jest tak, że marzyłam o chorym dziecku - to byłby idiotyzm. Ale na jakimś poziomie się go spodziewałam, więc kiedy marzyłam o dziecku, często bywało ono jakoś tam zaburzone. Spośród różnych zaburzeń akurat zespół Aspergera, czy wysokofunkcjonujący autyzm, wydawał się z jednej strony prawdopodobny (mąż i ja jesteśmy matematykami, każde z nas ma jakieś rysy autystyczne), a z drugiej - że się tak wyrażę - "do zniesienia" (stosunkowo łagodne zaburzenie, które zostawia nienaruszone te składniki osobowości, na których mi najbardziej zależy). Nic więc dziwnego, że dziecko z moich marzeń bywało często dzieckiem autystycznym.

Gdyby ktoś naprawdę przeprowadzał ze mną wywiad, pewnie nie odważyłabym się tego powiedzieć. Kto wie?